Opublikowano Dodaj komentarz

Historia mojego drugiego porodu

O tym, że każ­da cią­ża i każ­dy poród jest inny powie Wam każ­dy i powiem Wam to rów­nież ja. Oczy­wi­ście są pew­ne czę­ści wspól­ne, ale spo­sób w jaki je doświad­cza­my jest spra­wą tak bar­dzo indy­wi­du­al­ną, że nie ma sen­su nicze­go porów­ny­wać. Z tego miej­sca więc ape­lu­ję, jeśli jesteś przed poro­dem i szu­kasz infor­ma­cji o tym jak poród wyglą­da, to nie czy­taj dalej moje­go wpi­su. Nie czy­taj nicze­go co może zasu­ge­ro­wać Ci jak to będzie u Cie­bie. U Cie­bie bowiem ten czas może wyglą­dać zupeł­nie ina­czej niż u mnie.

O tym jak wszyst­ko dzie­je się na opak i nie ma sen­su się na nic nasta­wiać prze­ko­na­łam się i ja. Histo­rię moje­go pierw­sze­go poro­du zna­cie (a jeśli nie zna­cie to może­cie o niej prze­czy­tać TUTAJ).

Moje pierw­sze dziec­ko uro­dzi­łam poprzez cesar­skie cię­cie, więc prak­tycz­nie od począt­ku byłam prze­ko­na­na, że i dru­gi poród odbę­dzie się tą dro­gą. Może to i lepiej, zwa­żyw­szy na to, że boję się wszyst­kie­go co nowe, a pro­ce­du­ra cc jest mi zna­na. Może to i lepiej, zwa­żyw­szy na to, że mniej wię­cej w poło­wie cią­ży zasko­czył nas stan epi­de­mii. Zasto­so­wa­no nowe obostrze­nia i wytycz­ne według któ­rych, rodzić mia­łam zupeł­nie sama (w sen­sie bez wspar­cia bli­skich, tyl­ko w obec­no­ści per­so­ne­lu medycznego).

O tym jak prze­bie­ga­ła cią­ża w cza­sach pan­de­mii koro­na­wi­ru­sa, z jaki­mi pro­ble­ma­mi mie­rzy­ły­śmy się, jakie mia­ły­śmy dyle­ma­ty i jak bar­dzo prze­ra­żo­ne były­śmy każ­de­go dnia, być może kie­dyś napi­szę… A teraz wró­ci­my do histo­rii moje­go porodu.

Kto mnie zna ten wie, że wła­sne dzie­ci lubię rodzić w miej­scu, w któ­rym i ja się uro­dzi­łam. W związ­ku z tym całą moją rodzin­kę cze­ka­ła chwi­lo­wa prze­pro­wadz­ka pod Tatry. Było to cięż­kie i opa­trzo­ne wie­lo­ma ner­wa­mi (powód epi­de­mia), ale uda­ło się! Dwa mie­sią­ce przed pla­no­wa­nym poro­dem byłam już zabez­pie­czo­na w rodzin­nym domu.

Oczy­wi­ście swój pobyt roz­po­czę­łam od zna­le­zie­nia nowe­go leka­rza, któ­ry do koń­ca popro­wa­dzi moją cią­żę. W tym momen­cie nie było to takie łatwe, bo wie­lu leka­rzy poza­my­ka­ło swo­je gabi­ne­ty na nowe pacjent­ki. Na szczę­ście przy­jął mnie bar­dzo dobry lekarz, któ­ry rów­nież pra­cu­je w szpi­ta­lu, w któ­rym pla­no­wa­łam rodzić. Nasza współ­pra­ca była od począt­ku uda­na i wie­le wska­zy­wa­ło na to, że to on prze­pro­wa­dzi operację.

Musi­cie wie­dzieć, że od jakie­goś cza­su pierw­sza cesar­ka nie jest kwa­li­fi­ka­cją do kolej­nej. Lekarz wytłu­ma­czył mi, że by rodzić natu­ral­nie muszę speł­nić 3 warun­ki: ja i dziec­ko musi­my być zdro­we i w dobrej kon­dy­cji (speł­nio­ny), dziec­ko musi być mniej­sze niż pierw­sze (speł­nio­ny) i gru­bość bli­zny musi wyno­sić mini­mum ileś tam (nie­speł­nio­ne, bo moja bli­zna była cień­sza). I tak jak wspo­mnia­łam na począt­ku wpi­su, fakt iż nie kwa­li­fi­ko­wa­łam się do poro­du natu­ral­ne­go przy­niósł mi olbrzy­mią ulgę.

Od momen­tu kwa­li­fi­ka­cji mnie do ope­ra­cji to mój lekarz usta­lał kie­dy mam się zgło­sić do szpi­ta­la (wyją­tek sta­no­wi­ły bóle, skur­cze, krwa­wie­nia, omdle­nia itd.). Oczy­wi­ście suge­ro­wa­li­śmy się hipo­te­tycz­ną datą poro­du, usta­lo­ną przez pierw­sze­go leka­rza na czas pomię­dzy 14 a 21 maja. Wie­dzia­łam nato­miast, że zapro­sze­nie na salę ope­ra­cyj­ną dosta­je się +/- tydzień przed wyli­czo­ną datą poro­du. Dla mnie moż­li­wość pra­cy z kalen­da­rzem była olbrzy­mim wyba­wie­niem. W cza­sach utrud­nio­nych podró­ży dużo łatwiej było nam w rodzi­nie zapla­no­wać kie­dy kto ma wziąć urlop, by opie­ko­wać się Malu­chem (Malu­chem, czy­li moim pier­wo­rod­nym). Żeby nie było tak kolo­ro­wo musi­cie wie­dzieć, że na każ­dej wizy­cie lekarz mówił, że moja bli­zna jest strasz­nie cien­ka i o ile dotrzy­mam do następ­nej wizy­ty to cesar­kę wyko­na mi za tydzień. Więc wyobraź­cie sobie, że przez ostat­ni mie­siąc cią­ży mia­łam „rodzić na dniach, a naj­póź­niej za tydzień”. Z pla­no­wa­nia więc wyszło tyle co nic…

Przy­szedł jed­nak taki moment, że posta­no­wi­łam, że jak zno­wu powie „cze­ka­my”, to powiem, że nie cze­ka­my! Na szczę­ście dok­tor zapro­sił mnie do szpi­ta­la po week­en­dzie w ponie­dzia­łek, by we wto­rek mnie „ciach­nąć” (o ile oczy­wi­ście nic przez ten czas nie będzie się złe­go dzia­ło). Zosta­łam poin­for­mo­wa­na o pro­ce­du­rach zwią­za­nych z covi­dem i ode­sła­na do domu.

Czy faj­nie jest znać kon­kret­ny ter­min poro­du? I tak i nie. Tak, bo moż­na teo­re­tycz­nie wie­le rze­czy pla­no­wać i się przy­go­to­wać. Nie, bo odli­cza­nie do „tego wiel­kie­go dnia” było dla mnie olbrzy­mim stre­sem. Roz­my­śla­nia. Dyle­ma­ty. Strach. To nie miał być zwy­kły poród. To miał być poród w cza­sie pandemii.

Ponie­dzia­łek

Pora­nek jak zwy­kle. Śnia­dan­ko. Prysz­nic. Ostat­nie dopa­ko­wa­nie. Ostat­nia wspól­na kaw­ka. Ostat­nie wspól­ne chwi­le z syn­kiem. Nie mów­cie nigdy w takich chwi­lach: „chodź, napij się z nami ostat­niej her­ba­ty, przy­tul się do mnie ostat­ni raz”… cały pora­nek był, cho­ciaż z uśmie­chem na ustach, to wewnątrz ze stra­chem, stra­chem, że to ostat­ni raz widzę tych, któ­rych kocham.

Połu­dnie. Mąż odwo­zi mnie do szpi­ta­la. Mija­my ponu­ry poma­rań­czo­wy namiot. Dzwo­ni­my na dzwo­nek SORu. Przez domo­fon kil­ka pytań o stan zdro­wia. Drzwi otwie­ra ratow­nik i zapra­sza mnie do środ­ka. Mąż nie może wejść, odda­je mnie obce­mu czło­wie­ko­wi, bez sło­wa, z tych ner­wów nawet nie zdą­ży­łam się z nim pożegnać.

Do szpitala w poniedziałek, ten sam strój co 2 lata temu :)
Do szpi­ta­la w ponie­dzia­łek, ten sam strój co 2 lata temu 🙂

Na SORze ankie­ta o stan zdro­wia, pomiar tem­pe­ra­tu­ry i zapro­sze­nie na oddział położniczy.

To miej­sce znam, od 2 lat nic się nie zmie­ni­ło. Weszłam do poko­iku, gdzie mnie przy­ję­to, wypeł­ni­łam tonę papie­rów, zwa­żo­no mnie, popro­szo­no bym się prze­bra­ła i zapro­szo­no na KTG (bada­nie spraw­dza­ją­ce czy z moim dziec­kiem wszyst­ko ok). Na sali poro­do­wej cisza, spo­kój, kil­ka położ­nych i lekarz wyko­nu­ją swo­je obo­wiąz­ki. Co rusz ktoś pod­cho­dzi i dopy­tu­je czy czu­ję skur­cze. Oka­zu­je się bowiem, że mam pięk­ne i regu­lar­ne skur­cze. Nie czu­łam ich, ale były widocz­ne na zapi­sie. Lekarz, któ­ry wyko­nał mi bada­nie gine­ko­lo­gicz­ne stwier­dza, że poród w żaden spo­sób się nie odby­wa, a skur­cze są wyni­kiem ćwi­cze­nia maci­cy do natu­ral­ne­go poro­du (moja maci­ca nie wie­dzia­ła, że pla­nu­je­my ją roz­kro­ić w celu wydo­by­cia dziec­ka). Wszyst­ko odby­ło się w bar­dzo przy­jem­nej atmos­fe­rze, bez pośpie­chu. Do tego momen­tu byłam cały czas w masecz­ce, ale pozwo­lo­no mi ją ścią­gnąć na czas poby­tu na oddzia­le. Dosta­łam też infor­ma­cje, że dziś wyko­na­ne zosta­ną mi wszyst­kie bada­nia potrzeb­ne do jutrzej­szej ope­ra­cji. A tym­cza­sem mogę udać się na salę i spo­koj­nie ocze­ki­wać na jutro.

I fak­tycz­nie, tego dnia pobra­no mi krew do badań. Był też u mnie ane­ste­zjo­log, by usta­lić szcze­gó­ły jutrzej­sze­go znie­czu­le­nia. Po połu­dniu zba­da­no mnie zno­wu, by moni­to­ro­wać czy przy­pad­kiem nie zaczy­nam rodzić. Wszyst­ko odby­wa­ło się w atmos­fe­rze spo­ko­ju i opa­no­wa­nia. Każ­dy to powta­rzał, że ja jestem zapla­no­wa­na na kon­kret­ny ter­min więc na spo­koj­nie się do wszyst­kie­go przy­go­tu­je­my. Dopy­ty­wa­łam kie­dy mogę się spo­dzie­wać ope­ra­cji, więc albo rano albo po połu­dniu – o tym miał zade­cy­do­wać kie­row­nik oddzia­łu jutro. Dosta­łam też bar­dzo istot­ną infor­ma­cję o tym, by ostat­ni posi­łek zjeść naj­póź­niej o 22, a wodę prze­stać pić naj­póź­niej o 24

Badanie KTG
Bada­nie KTG

Jestem w poko­ju z sym­pa­tycz­ny­mi Pania­mi Marze­ną i Elą. Gawę­dzi­my o tym i tam­tym. Za oknem zaczy­na wiać… Per­so­nel koń­czy zmia­nę i roz­po­czy­na się nowa noc­na zmiana.

Wita nas położ­na, któ­rą pamię­tam z poprzed­nie­go razu. Z całym sza­cun­kiem do jej pra­cy, wie­dzy, zaan­ga­żo­wa­nia… nie lubię jej. Już wte­dy wpro­wa­dza­ła cha­os. Roz­ma­wia ze mną o moim samo­po­czu­ciu. Stresz­czam histo­rię, któ­rą prze­czy­ta­li­ście do tej pory. Stwier­dza z zanie­po­ko­je­niem, że nie powin­ni tak dłu­go cze­kać z ope­ra­cją. Jej zda­niem powin­ni mnie pokro­ić dziś, a naj­le­piej zaraz! I wybie­ga z sali infor­mu­jąc mnie, że mam nic już nie jeść.

Mija tro­chę cza­su i położ­na wra­ca z apa­ra­tem KTG, by spraw­dzić co tam u moje­go dziec­ka sły­chać. Sły­chać wszyst­ko dobrze, ale położ­ną nie­po­ko­ją zapi­su­ją­ce się skur­cze. Jej zda­niem kate­go­rycz­nie powin­no się szy­ko­wać dla mnie salę już natych­miast! Mam skur­cze, rodzę! Nie chcia­ła słu­chać o tym, że na poran­nym KTG też mia­łam skur­cze na zapi­sie, w ogó­le nie chcia­ła mnie słu­chać. Swo­ją oso­bą i gada­niem o tym, że już idę na ope­ra­cję moc­no mnie dener­wo­wa­ła. Wybie­gła po leka­rza infor­mu­jąc mnie, że mam też nic nie pić.

Mija czas. Ja sie­dzę jak na szpil­kach. Kuź­wa! Nie chcę rodzić dziś. Baba pani­ka­ra wma­wia mi coś cze­go nie ma. Mam rodzić jutro i koniec krop­ka. Za oknem, choć już ciem­no, wie­je coraz bardziej.

Mija czas… wra­ca położ­na z leka­rzem, sytu­ację przed­sta­wia tak jako­bym już nor­mal­nie mia­ła co naj­mniej dru­gą fazę poro­du i naci­ska, by brać mnie na cesar­kę. Lekarz patrzy na zapis, pyta czy czu­ję skur­cze. Mówię, że nie. Lekarz stwier­dza, że to tyl­ko ćwi­cze­nia maci­cy i mam się nie mar­twić i iść spać, że widzi­my się jutro. Wycho­dzi infor­mu­jąc mnie, że jest już 23 i pro­szę już nic nie jeść ani nie pić…

Widok z okna przepowiadający nagłą zmianę pogody
Widok z okna prze­po­wia­da­ją­cy nagłą zmia­nę pogody

Noc. Duje sil­ny wiatr. Sma­ga budy­nek zewnątrz. A kobie­ty i dzie­ci sma­ga wewnątrz. To była bar­dzo trud­na noc. Trud­na dla oddzia­łu położ­ni­cze­go. Kto zna magię gór­skich wia­trów ten wie, że gdy wie­ją dzie­ją się róż­ne dziw­ne rze­czy. I tak tej nocy na oddzia­le był nie­zły ruch w inte­re­sie. Kobie­ty rodzi­ły jed­na po dru­giej. Położ­ne bie­ga­ły w ner­wach. Oj dzia­ło się tej nocy! A ja cze­ka­łam na poranek…

Mia­łam zostać obu­dzo­na przed 5, ale sama obu­dzi­łam się po 4. Zgod­nie z instruk­cją nic nie jadłam ani nie piłam. Wzię­łam też prysz­nic i wymy­łam się spe­cjal­nym pły­nem. Ucze­sa­łam wło­sy, zaplo­tłam war­ko­cza i ubra­łam się w spe­cjal­ną ope­ra­cyj­ną piżam­kę. To miał być nasz dzień córecz­ko. Spo­koj­ny, zapla­no­wa­ny, wyczekany.

Po 5 przy­szła położ­na i pod­łą­czy­ła mi KTG. Bada­nie wyszło popraw­ne. Ok, teraz pro­szę sobie sie­dzieć i cze­kać na decy­zję kierownika.

Sama nie wiem co wte­dy robi­łam. Pisa­łam chy­ba z kole­żan­ką, któ­rą pozna­łam przy pierw­szym poro­dzie. Wiem, że wysy­ła­łam do męża smsy, ale nie chcia­łam dzwo­nić, by nie obu­dzić syna. Pisa­łam też z Mamą na fb. Mama cho­dzi do pra­cy na 7:30 i wiem, że mi napi­sa­ła, że wycho­dzi z domu i zaraz jak tyl­ko będzie w pra­cy to się do mnie ode­zwie znowu…

6:20 Ostatnie zdjęcie w ciąży
6:20 Ostat­nie zdję­cie w ciąży

Przy­był czło­wiek, lekarz chy­ba. Pani Elu zapra­szam na salę poro­do­wą. Byłam zdzi­wio­na, zszo­ko­wa­na i pod­eks­cy­to­wa­na. Idę rodzić moją córecz­kę! Jak to dobrze, że wszyst­ko jest takie zapla­no­wa­ne, bo nie trze­ba się mar­twić… pro­ce­du­rę cesar­ki prze­cież znam.

Na sali poro­do­wej poło­żo­no mnie na łóż­ku, pod­łą­czo­na KTG i jed­na pani mia­ła przy­go­to­wać mnie do ope­ra­cji. Nie było­by nic nie­zwy­kłe­go w tym wszyst­kim, gdy­by nie podej­ście tej wła­śnie oso­by, któ­ra zbu­rzy­ła cały mój spo­kój ducha.

O bosz… któ­ra to godzi­na, zaraz szyb­ko, zaraz zabieg, muszę pod­łą­czyć kro­plów­kę.
Hali­na do któ­rej to teraz ręki się wku­wa­my, lewa czy pra­wa?
Lewa… dobrzy szyb­ko.… kuź­wa gdzie ta igła. O bosz… ale późno!

Yyy­yy, spo­koj­nie pro­szę panią, beze mnie nie zaczną, a ja nie zamie­rzam ucie­kać – pró­bo­wa­łam roz­ła­do­wać napięcie.

Leki, leki mia­łam podać, gdzie jest kar­ta zle­ceń?!
A teraz szyb­ko szyb­ko cew­ni­czek… O bosz jak póź­no… O bosz! Cze­mu dziew­czy­na nie­ogo­lo­na?! O bosz… gdzie ta maszyn­ka? Hali­na gdzie maszyn­ki odło­ży­łaś?! Jak ja nie lubię gdy mam szy­ko­wać pacjent­ki, a maszy­nek nawet nie ma na sali. O bosz… o bosz…

I w tych ner­wach zain­sta­lo­wa­no mi cew­nik. To była pierw­sza fizycz­na okrop­ność, któ­ra mi się przy­tra­fi­ła. Dobrze, że przy­szli ane­ste­zjo­lo­dzy, któ­rzy swo­im sto­ic­kim spo­ko­jem i roz­mo­wą o pogo­dzie na nowo pró­bo­wa­li kie­ro­wać mnie na tor spo­ko­ju. Nie wiem co jesz­cze robi­ła ze mną zde­ner­wo­wa­na pie­lę­gniar­ka. Wiem nato­miast, że pani ane­ste­zjo­log mia­ła pięk­ne kol­czy­ki, faj­nie zro­bio­ne rzę­sy i że wte­dy padał śnieg!

Trans­port z sali poro­do­wej na salę ope­ra­cyj­ną odbył się na łóż­ku (za pierw­szym razem szłam na nogach) i wte­dy puści­ły mi pierw­szy raz ner­wy. Widok miga­ją­cych na sufi­cie lamp oglą­da­ny z per­spek­ty­wy leżą­cej kobie­ty, któ­ra jest zde­ner­wo­wa­na i ma masecz­kę utrud­nia­ją­cą oddy­cha­nie (na salę ope­ra­cyj­ną musia­łam mieć ubra­ną masecz­kę) jest dobi­ja­ją­cy. Pła­ka­łam wte­dy. Musia­łam się jed­nak ogarnąć.

Na sto­le ope­ra­cyj­nym popro­szo­no mnie bym usia­dła, dokład­nie pal­cem wska­za­no miej­sce, gdzie będzie wkłu­cie środ­ka prze­ciw­bó­lo­we­go. Nic nie czu­łam oprócz jak­by uszczyp­nię­cia gdzieś w głę­bi poślad­ka. Następ­nie cie­pło. Cie­pło od krę­go­słu­pa do nóg, do brzu­cha. Poło­ży­łam się. Stół ope­ra­cyj­ny został usta­wio­ny tak, że mia­łam wra­że­nie, że moja gło­wa jest niżej niż nogi. Zro­bi­ło mi się nie­do­brze, chcia­łam wymio­to­wać i spać jed­no­cze­śnie. A sekun­dę póź­niej czu­łam się rewe­la­cyj­nie. A dwie sekun­dy póź­niej nie mia­łam poję­cia co się ze mną dzie­je od pier­si w dół. Mia­łam wra­że­nie, że ktoś uno­si moje nogi, a może koły­sze mną całą na boki? Nie widzia­łam co się dzie­je, bo nie pod­no­si­łam gło­wy. Strzęp­ki obra­zów odbi­ja­ły się w lam­pie nade mną.

Do sali wcho­dzi on, ubra­ny cały na… chy­ba zie­lo­no? Nie wiem, nie pamię­tam. Wiem, że było ich dwóch. Po mojej lewej stał mój lekarz pro­wa­dzą­cy cią­żę, a po pra­wej mło­dy lekarz, któ­ry przy­pro­wa­dził mnie na salę operacyjną.

Ope­ra­cja roz­po­czy­na się. Dokład­nie patrzy­łam na zega­rek, któ­ry był w zasię­gu moje­go wzro­ku. Prze­ciw­bó­lo­wy zaczy­na dzia­łać o 8:20. Dwa­dzie­ścia minut póź­niej sły­szę, że dziec­ko jest już na świecie.

Naj­pierw nie sły­chać dziec­ka. Dopie­ro sekun­dę póź­niej jest, pierw­szy krzyk. Łzy same ciek­ną po policz­kach. Nie wiem dla­cze­go nie poka­zu­ją mi Jej. Widzę jak prze­my­ka po mojej pra­wej stro­nie na rękach per­so­ne­lu. Dla­cze­go mi Jej nie poka­za­li? Widzia­łam tyl­ko jak śmi­gła, sły­sza­łam i wciąż sły­szę Jej głos.

Dopy­tu­ję, czy wszyst­ko jest w porząd­ku? Dla­cze­go mi Jej nie pokazali?

Dosta­ję zapew­nie­nia, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym porządku…

Emo­cje odpły­wa­ją. Nie wiem czy zasy­piam, czy tra­cę przy­tom­ność, nie wiem kie­dy ją odzy­sku­ję, nie wiem czy mówię czy sły­szę, bar­dzo to wszyst­ko głu­pi stan. Sły­szę Ją i ten dźwięk napa­wa mnie spo­ko­jem. Gdzieś w mię­dzy­cza­sie otwie­ram oczy i dostrze­gam, że w tej lam­pie to wszyst­ko widać bar­dzo, ale to bar­dzo wyraź­nie. O tym co widzia­łam zosta­wię już dla siebie 😉

Nasze pierw­sze spo­tka­nie przy lewym policz­ku. Poka­zu­ją moją Córecz­kę. Jest już zawi­nię­ta. Nie krzy­czy. Widzę ury­wek Jej buź­ki. Nie pamię­tam czy był buziak czy nie… Wiem, że to było nasze pierw­sze 5 sekun­do­we spo­tka­nie. Mówi­li ile waży i mie­rzy, ale kto by to pamię­tał w takim momencie.

Od momen­tu uro­dze­nia do momen­tu zakoń­cze­nia ope­ra­cji mija jakieś 40 minut. W tym cza­sie sama nie wiem co robi­łam. Wiem, że roz­ma­wia­łam z ane­ste­zjo­lo­ga­mi o przy­sło­wio­wych pier­do­łach. Dosta­łam też wytycz­ne o tym kie­dy mogę pró­bo­wać wsta­wać, jeść i pić.

Ope­ra­cja koń­czy się. Pija­na od emo­cji dzię­ku­ję wszyst­kim za pomoc w uro­dze­niu dziecka.

12:30 Pierwsze zdjęcie po operacji
12:30 Pierw­sze zdję­cie po operacji

Przy­krość.

Od 8:40 do +/- 12 nikt Jej nie przy­tu­lił. Nie dotkną. Nie wspie­rał w pierw­szych chwi­lach życia. Nie mam poję­cia co się wte­dy dzia­ło. Nikt nie wie i pew­nie się nie dowie­my. Epi­de­mia zabra­ła nam naj­cen­niej­sze momen­ty pierw­szych chwil bycia razem. Oczy­wi­ście, że ja po ope­ra­cji nie mogła­bym się Nią zająć. Ale teraz nikt waż­ny dla Niej nie mógł.

Nawet nie chcę wie­dzieć co czu­li moi naj­bliż­si wie­dząc, że być może już jeste­śmy po, a być może nie. Czy z nami wszyst­ko dobrze.
Czy jeste­śmy bezpieczne.

Poród w cza­sie pan­de­mii. Cie­szę się, że mam to już za sobą.

Cie­szę się, że jesteś już z nami moja Mała córeczko!

I tak wła­śnie dru­gi raz zosta­łam mamą. Mamą wyjąt­ko­wej oso­by. Dziew­czyn­ki, któ­ra uro­dzi­ła się w ten sam dzień co star­szy brat. Dziew­czyn­ki, któ­ra sama sobie wybra­ła imię. Dziew­czyn­ki o imie­niu Jadwiga.

Moja córka Jadwiga
Moja cór­ka Jadwiga

Kocham Cię, Two­ja mama Elżbieta

PS. Jeśli uda­ło Wam się prze­czy­tać dzi­siej­szy post koniecz­nie zostaw­cie ślad w komen­ta­rzu pod postem lub na Face­bo­oku. Możesz też udo­stęp­nić go dalej w sie­ci. Dziękuję!